ja rodziłam z mężem. wody odeszły mi ok 1 w nocy. rodziłam w Madurowiczu, do męża napisałam tylko-porodówka, oddzwonił i zapytała, czy ma przyjechać ?
nieeee, wcale się tak nie umawialiśmy....
dopiero po długim czasie dowiedziałam się, że nie chcieli go wpuścić !!! musiał się dosłownie prosić tego ochroniarza na dole, kazał mu dzwonić do (nie wiem jak on ma, ordynator?? że główny) prosił dosłownie, wiedział, że sama nie dam rady.
wpuścili go dopiero po godzinie, mnie zastał zaryczana ze strachu, że się nie odzywa, nie odbiera telefonu, myślałam, że śpi nadal.
dzięki niemu dałam radę. trzymał mnie za rękę, podawał swojej wody, chociaż nie pozwalali mi pić, smarował usta sztyftem, jak mi i tak pękły ścierał krew
głaskał, miział, o Bożę, nie sadziłam ze w tym momencie mnie nie wyprowadzi to z równowagi
ale potrzebowałam tego cholernie.
widziałam, że przezywa razem ze mną, przy każdym skurczu razem ze mną wstrzymywał oddech.
chodził po dodatkowe znieczulenie, nawet pomógł mi w momencie jak łożysko się odkleiło
mi w tym momencie zrobiło się czarno przed oczami, a położna zamiast ogarnąć temat, dała mu ręcznik papierowy do ręki
po końskiej dawce środka znieczulającego (bóle krzyżowe) poszłam spać, pamiętam jak mówiłam "zostań, bo się boję że się nie obudzę"
siedział. sam była padnięty jak ja.
ja przy tych mocnych skurczach kucałam. on mnie podnosił. kucałam i podnosił. kucałam i podnosił. chyba z 3h...
widział jak się ze mnie sączyły wody, brudne...
na dzień dzisiejszy uważam go za mojego bohatera.
pępowiny nie przeciął. płakał razem ze mną ze szczęścia, o rety, jak sobie przypomnę....
jak mały leżał już na mnie powiedziałam do męża
-kotek usiądź, zemdlejesz
położne na to
-kobiety to jakieś dziwne są, w takim momencie nawet myślą o chłopie
a teraz pyta co piszę, że mam łzy w oczach.
powiedziałam mu, a on
-uważam, że każdy mężczyzna powinien w tym momencie być. do pomocy i wsparcia.