To ja teraz z innej beczki. Zepsuła nam się 6 października suszarka, 4 dni po upływie gwarancji. Przestała suszyć, chociaż bębnem kręciła. Mąż zadzwonił do serwisu i pani od razu przedstawiła mu dwie opcje naprawy: pierwsza - płacimy 250 zł, przyjeżdża ktoś obejrzeć i potem płacimy za części zgodnie z kosztorysem, druga - płacimy z góry 800 zł i to koniec naszych kosztów. Pani od razu zasugerowała, że przy takich objawach, to 900-1000 zł raczej pójdzie. Wybraliśmy drugą opcję. Pan przyjechał, stwierdził że wysiadł wymiennik ciepła i że musi zamówić, ale za mniej więcej tydzień będzie gotowa już u nas. To było jeszcze przed moim wyjazdem z mamą. Koszt samej tej części 1700 zł, więc stwierdził, że będą próbowali to podciągnąć pod naprawę gwarancyjną, ale jak usłyszał, że zapłaciliśmy 800 zł, to powiedział, że dobrze i mamy się o nic nie martwić. Ok, to czekamy, suszarka miała wrócić do nas albo w dniu mojego powrotu, albo dzień później. Zabrali suszarkę już z lekkim opóźnieniem, więc termin był na poniedziałek lub wtorek w tym tygodniu. Do środy cisza... w środę mąż zadzwonił i mieli ją przywieźć dzisiaj. A dzisiaj telefon, że tak naprawdę, to nie do końca ta część jest winowajcą, muszą jeszcze jeden moduł domówić i suszarka wróci za tydzień. A co się finalnie zepsuło? Moduł przekazujący prąd do pozostałych części, który sprawił, że wszystko inne się spaliło, a wykryły to dopiero testy w serwisie. Facet stwierdził, że z wnętrza suszarki, to stary będziemy mieli tylko bęben i gdybyśmy nie zapłacili tych 800 zł, to koszt naprawy znacznie by przekroczył zakup nowej.
Tak więc gdyby komuś wysiadło suszenie, to polecam rozważenie opcji naprawy ze stałym kosztem